13-letni koń Dino od pięciu tygodni leżał na podmokłej łące w miejscowości Karolew, w gminie Tłuszcz. Tam skończył swój żywot, tuż po zakończeniu rajdu do Boruczy, na obchody do miejscowości Kąty Wielgi z okazji 151. rocznicy Powstania Styczniowego. Jak twierdzą świadkowie, zwierzę zostało zajeżdżone, a następnie pozostawione konające w błocie przez Andrzeja Michalika, „koniarza” z Kobyłki, organizatora popularnych uroczystości patriotycznych i rekonstrukcyjnych w powiecie. Właściciel Dino nie umie wytłumaczyć, dlaczego pozostawił „truchło” – (padłe zwierze) nie powiadamiając odpowiednich służb. O takim obowiązku wiedzieć powinien, bowiem od lat czynnie działał w komisjach i służbach ochrony środowiska.
– Z posiadanych przeze mnie informacji wynika, że podroż pięciu ułanów ze stajni „Galop” w Kobyłce zaczęła się bardzo źle. Po pierwszej godzinie jazdy wypadkowi uległ ośmioletni Lord, który skręcił kark. W niczym to jednak nie przeszkadzało trzem ułanom, by kontynuować dalszą jazdę. Być może owa pogoń i walka z czasem sprawiła, że w drodze powrotnej zagadkowemu wypadkowi uległ kolejny koń, 14-letni Dino. O ile uznać można, że wypadki losowe się zdarzają, o tyle trudno przyjąć, iż działo się to bez przyczyny – zaczyna swą wypowiedź młoda dziewczyna, pośrednio związana z ujawnieniem tego, o czym kilkanaście osób chciałoby szybko zapomnieć. Są wśród nich z pewnością ci, którzy byli uczestnikami wspomnianej wyprawy, na początku kwietnia bieżącego roku. Wyraźnie zdenerwowana kobieta zapewnia, że zrobi wszystko, by tę sprawę wyjaśnić do końca. Najgorsze w tym wszystkim jednak jest nie to, że doszło do wypadków, ale naganna, wręcz nieludzka postawa jeźdźca, którym był Andrzej Michalik. Jest dla mnie rzeczą niezrozumiałą, jak miłośnik koni, a tak mówi o sobie prezes Stowarzyszenia Miłośników Kawalerii im. 1. Pułku Ułanów Krechowieckich, mógł pozostawić konającego konia na podmokłej łące nie powiadamiając służb, by te zabrały zwłoki. Jak racjonalnie wytłumaczyć fakt, że przez pięć tygodni ich zalegania, był na miejscu tragedii trzy razy i nie pomyślał o ich utylizacji? Nie wierzę, a mam ku temu podstawy, by radny powiatowy, członek komisji ochrony środowiska, myśliwy, przez trzy godziny, jak mówi, fachowo ratował konającego Dino. Nie docierają do mnie argumenty właściciela stajni „Galop”, który twierdzi, że w czasie reanimacji brodząc po pas w wodzie zamoczył telefon i nie mógł wezwać pomocy. Pytam: to jakim cudem zatelefonował do znajomych, by odebrali go z miejscowości Tuł – pyta miłośniczka koni. (…)
Andrzej Michalik przedstawia Wieściom swoją wersję zdarzeń: – Przygniótł mnie, padając na bok, mimo to udało mi się oswobodzić. Starałem, się go podnieść. Nie udawało się, zdjąłem siodło i dlatego też do pomocy poprosiłem chłopaków, którzy stali nieco dalej. Pomoc na nic się zdała. Co prawda Dino podniósł się raz, ale po chwili ponownie zapadł się w wysokiej trawie. Coś mu się działo. Walczyliśmy o niego przez trzy godziny. W pewnym momencie było widać, że Dino odchodzi, wyciągnął się, przestał oddychać. Wyciągnąłem telefon, chciałem ściągnąć pomoc, ale ten nie działał. W trakcie ratowania zamokły nam telefony. Brodziliśmy po pas w wodzie. Na niebie zmierzchało, wyszliśmy na drogę. Kolejny raz suszyliśmy telefony, wreszcie udało się i wezwaliśmy pomoc – opowiada Michalik. – Pieszo doszliśmy do Tułu i stąd zabrał nas samochód. Była już ciemna noc, dobrze po 22.00. Samochód oświetlał drogę koniom, którymi jechali nowi jeźdźcy. Następnego dnia rano przyjechałem po siodło. Jadąc myślałem, że stanie się cud i Dino odżyje, ale nie. Zostawiłem go na kępach traw. Rano leżał tak jak go zostawiliśmy, tylko pod ciężarem ciała lekko zanurzony w wodzie.(…)
Więcej na łamach Wieści